Panował przerażający mrok, ogarniający wszystko wokoło. Powietrze było nieznośnie ciężkie, duszne i przepełnione wilgocią. Niebo zaś okryło się grubym kocem chmur, przez które księżyc nie miał najmniejszej szansy się przebić.
Biegłam, czując jak serce bije mi jak oszalałe i nie mogę złapać tchu. Tak gorączkowo się starałam, ale nigdzie nie mogłam odnaleźć drogi do wyjścia. Tkwiłam po środku niczego; zagubiona i zupełnie bezradna. Mrużyłam oczy, przyglądając się miejscu w którym utkwiłam, ale z żadnej strony nie dobiegała choćby najmniejsza iskierka światła. Cały świat był pod władaniem nocy, a ja byłam zupełnie sama. I nie miałam niczego, co mogłoby mnie uratować. Nie płakałam, było już za późno na łzy. Zbyt dużo się wydarzyło, by szukać w nich pocieszenia. Odwróciłam się i ujrzałam parę czerwonych, dużych oczu przyglądających mi się uważnie. Przerażona zrobiłam krok do tyłu...
Krzyknęłam, budząc się w zupełnie nieznanym mi miejscu. Byłam roztrzęsiona, chociaż zupełnie nie wiedziałam z jakiego powodu. Dopiero po chwili przypomniałam sobie ten sen. Rzadko miewałam koszmary, ale jeżeli już, to zawsze widziałam to samo miejsce i te przerażające czerwone oczy, lustrujące mnie dokładnie. Śniłam o tym od dwunastego roku życia; zawsze w ten sam sposób. Od dziesięciu lat żaden element tego snu nie uległ zmianie.
Jeszcze raz rozejrzałam się po niewielkim pokoju. Z całą pewnością nie był to ani dworek Lucjusza, ani Nora. Ściany były śnieżnobiałe, a łóżko niemiłosiernie niewygodne. Uniosłam się do pozycji siedzącej, czując jak serce bije mi jak oszalałe. Oprócz niepokoju związanego ze snem, miałam również poczucie, że stało się coś okropnego i dopiero po kilku chwilach, dotarło do mnie wspomnienie wczorajszej nocy. Mimowolnie, po mojej twarzy spłynęły łzy. Przypomniała mi się kłótnia z Lucjuszem oraz fakt, że niemal od samego początku znał prawdę, a ja naiwnie łudziłam się, że jest inaczej. Czułam się oszukana, mimo, że tak naprawdę, to sama zaczęłam pleść tę obłudną pajęczynę kłamstw. Tak naiwnie wierzyłam, że udało mi się wypełnić zadanie powierzone mi przez Dumbledore’a i… naprawdę byłam z siebie dumna. Gdybym tylko znała prawdę o tym, że żadna ze stron nigdy nie była wobec mnie szczera…
Teraz tkwiłam sama po środku niczego, zupełnie jak w moim śnie. Nie widziałam żadnej nadziei, ani szansy na lepsze jutro. I zwyczajnie się bałam. Nie byłam już pewna niczego, a szczególnie tego jak potraktuje mnie teraz Lucjusz i co powiedzą rodzice na radosną wieść o wnuku, którego ojcem jest Śmierciożerca. Najgorsze jednak było to, że pomimo całej mojej złości jaką odczuwałam, zarówno wobec blondyna jak i rodziny, byłam zmuszona szukać w nich oparcia. Byłam absolutnie przekonana, że nie poradzę sobie sama z dzieckiem. Moja pensja ledwo starczałaby na opłacenie czynszu… Przełknęłam gorzko łzy, dopiero uświadamiając sobie jak bardzo wysoka jest cena za własną naiwność. Znalazłam się w sytuacji bez wyjścia i czy tego chciałam czy nie, nie miałam prawa teraz odrzucać żadnej pomocnej dłoni… Bez względu z której strony by nadeszła.
Nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich Lucjusz. Westchnęłam ciężko i spojrzałam w jego szare tęczówki. Uniósł delikatnie brwi. Wyglądał na wyjątkowo zmęczonego, a w ręku trzymał plastikowy kubek z kawą. Dokładnie taki jaki sprzedawali u Świętego Munga.
Tak, na pewno byłam w szpitalu.
Mężczyzna usiadł na brzegu łóżka i chwycił moją dłoń w swoją. Wzdrygnęłam się lekko. Jego dotyk, kiedyś tak bardzo pożądany, teraz niemal palił. Nawet nie podejrzewałam, że tak trudno będzie mi znieść jego obecność. Jeszcze tydzień temu oddałabym za niego wszystko, a teraz miałam jedynie ochotę krzyczeć.
- Przestraszyłaś mnie - powiedział chłodno, upijając łyk kawy. - Naprawdę, nie chciałbym mieć ciebie na sumieniu.
- Czyżby? - prychnęłam, a Lucjusz uniósł znacząco brwi. Widziałam, że jest zdenerwowany i być może nie powinnam go teraz atakować, ale zupełnie nad tym nie panowałam. Każda komórka mojego ciała czuła się oszukana i w żaden sposób nie mogłam sobie wmówić, że jest inaczej. Wstał i podszedł do okna znajdującego się naprzeciwko łóżka, a ja naprawdę pożałowałam tego co powiedziałam.
Odwrócił się, oparł o parapet i uśmiechnął delikatnie.
- Marlene, domyślam się, że czujesz się oszukana, ale...
- Co z dzieckiem? - przerwałam mu, dopiero zdając sobie sprawę, że odkąd się obudziłam, ani razu o nim nie pomyślałam. Zdążyłam pomyśleć o wszystkim i o wszystkich. Przeanalizować całą swoją sytuację, ale o własny dziecku sobie nie przypomniałam.
- Spokojnie, wszystko w porządku - odpowiedział tym razem bardziej łagodnie. Opadłam na poduszkę i westchnęłam ciężko. Mimo że przez długi czas myślałam, że nie zdołam pokochać tego dziecka i traktowałam je bardziej jak wroga, naprawdę mi ulżyło. Zaczęłam dostrzegać w nim ostatni płomyk nadziei. Szansę na to, że jeszcze może być dobrze...
Nastała zupełna cisza, a Lucjusz przyglądał mi się uważnie. Nawet teraz, kiedy starałam się go nienawidzić, wydawał mi się niezwykle przystojny i ujmujący. Od samego początku tak na mnie działał. Kiedy był blisko zupełnie traciłam zmysły i kontrolę nad własnym ciałem. Przez to właśnie popełniłam tak wiele błędów i sama siebie zamknęłam w obłudnym labiryncie kłamstw.
- Lucjuszu, odpowiedz mi szczerze na jedno pytanie, dobrze? – powiedziałam, a mężczyzna uśmiechnął się blado i znów usiadł na brzegu łóżka. – Czego ty właściwie ode mnie oczekujesz?
- Chcę tylko, żebyś podjęła słuszną decyzję.
- Czyli?
- Na pewno zdajesz sobie sprawę, że nadszedł czas w którym musisz zdecydować po której jesteś stronie, prawda? Czy popierasz tych… zdrajców krwi – skrzywił się nieznacznie – czy mnie; ojca twojego dziecka. Nie możemy dalej żyć wśród tylu kłamstw. Chciałbym żebyś wiedziała, że nie zostawię cię samej, ale musisz wybrać.
- Ci zdrajcy, to moja rodzina – warknęłam, a mężczyzna uśmiechnął się cynicznie.
- Bądź poważna. Oboje wiemy, że bardziej pasujesz do mnie, niż do nich. Czego chcesz, żyć tak oni? Chcesz mieć piątkę dzieci, ledwo wiązać koniec z końcem i zastanawiać się, czy będziesz miała je za co wykarmić? Jednego możesz być pewna, ja nie pozwolę żeby moje dziecko żyło w takich warunkach.
Roześmiałam się gorzko. Był tak obłudny we wszystkim co robił. Sprawiał iluzję, że mam wybór, kiedy zupełnie jasno dawał mi do zrozumienia, że albo żyjemy wszyscy razem, albo nigdy nie zobaczę własnego dziecka.
- Lucjuszu – powiedziałam spokojnie, a on przyjrzał mi się uważnie. - Wiem, że uważasz, że jestem niezwykle naiwna, ale przestań już ze mną igrać, dobrze? Powiedz jasno, czego ode mnie oczekujesz.
- Kochanie, nie dramatyzuj. Niczego od ciebie nie oczekuję – powiedział, poprawiając włosy i unosząc delikatnie kąciki ust. – Ja mam tylko propozycję. - Spojrzałam na niego pytająco, domyślając się, że nie będę miała możliwości jej odrzucić. – Zostań moją żoną.
Poczułam jak całe moje ciało ogarnia panika i zupełne przerażenie. Nagle poczułam się jak sparaliżowana, a umysł opanowała bezgraniczna pustka. Czy naprawdę uważał, że nasz chory, oparty na kłamstwie związek, jest godny przypieczętowania małżeństwem? A może, to po prostu, kolejna część misternie utkanego planu? Dobrze wiedział, że nie wyjdę za niego, jeżeli nie będę postawiona pod ścianą, a tak się teraz właśnie czułam. Mogłam zaryzykować i odmówić w nadziei, że kiedy rodzice się dowiedzą, nie wyrzucą mnie z domu, albo zgodzić się i mieć poczucie, że moje dziecko będzie miało dach nad głową.
- Skąd masz pewność, że cię kocham? – wydusiłam w końcu, próbując odwlec podjęcie decyzji jak najdalej. W odpowiedzi usłyszałam ten sam głuchy, pozbawiony emocji śmiech, jak poprzedniej nocy, gdy dowiedział się, że nie byłam świadoma, czym jest moje prawdziwe zadanie.
- Marlene, jesteś taka urocza. Tak niewinna i naiwna, że to aż niemożliwe – wyklepał tę samą regułkę, którą raczył mnie od wczoraj i uśmiechnął się cynicznie. – Ty nawet porządnie kłamać nie umiesz, a co dopiero ukrywać swoje emocje i uczucia.
Miał rację, jak zwykle, miał tę cholerną rację. Wiedział wszystko i precyzyjnie przewidywał każdą sytuację. Irytowało mnie to do granic możliwości. Nie było rzeczy, ani osoby której nie byłby w stanie kontrolować. Przychodziło mu to z taką samą łatwością, jak mi uśmiechanie się.
- Lucjuszu – wyszeptałam, czując jak łzy spływają mi po twarzy. Nie byłam już w stanie zapanować nad emocjami; rozpłakałam się niemal histerycznie, wprawiając Lucjusza w lekką konsternację. Chwycił moją dłoń i ucałował ją delikatnie.
- Proszę, wyjdź za mnie – powtórzył, teraz jednak brzmiało to bardzo łagodnie i subtelnie. Najwyraźniej dotarło do niego, że potraktował mnie zbyt obcesowo. Spojrzałam w jego szare oczy, a on uśmiechnął się, po raz pierwszy zupełnie ludzko. Przetarłam twarz dłońmi, starając się zapanować nad sobą. – Będę was kochał i szanował, sprawię, że oboje będziecie szczęśliwi. Wiesz, że potrafię zadbać o bliskich.
Tak naprawdę nie mogłam tego wiedzieć. Lucjusz oprócz ojca* nie miał nikogo bliskiego. Oczywiście, otaczał się mnóstwem ludzi, ale manipulował nimi, sprawiając jedynie iluzję bliskości. Miał wiele znajomości wśród wpływowych ludzi, którzy, gdy został ministrem, zaczęli jeszcze chętniej zacieśniać więzy. Nigdy jednak nie było mi dane zobaczyć, jak zachowuje się wobec osób, które kocha i szanuje.
- Chcesz żeby twoją żoną została zdrajczyni krwi? – skrzywił się, ale po chwili na jego ustach zawitał cyniczny uśmiech, a ja w międzyczasie starałam się odzyskać panowanie nad sobą. Ręce trzęsły mi się, a serce biło jak oszalałe. Czułam się jak w pułapce; uwięziona i bez szansy na ucieczkę.
- Jesteś tak piękna i zupełnie do nich nie podobna, że to żaden problem – wycedził, mocniej ściskając moją dłoń.
Tak, miał rację, po raz kolejny. Jako jedyna z rodziny dostałam od natury zupełnie arystokratyczny i wyniosły wyraz twarzy. Nawet moje rude włosy nie przypominały swoim odcieniem, koloru mojego rodzeństwa. Różniłam się od nich tak diametralnie, że nigdy nie wierzono mi, gdy mówiłam, że jestem Weasley.
- A twój ojciec? – zapytałam o pierwsze, co przyszło mi na myśl, żeby tylko przedłużyć tą zupełnie bezsensowną rozmową. Lucjusz znowu się roześmiał. Tak naprawdę nigdy go nie obchodziło, co myśli jego ojciec. Mimo że byli do siebie niesamowicie podobni i głosili te same poglądy, Lucjusz starał się być zawsze krok przed swoim ojcem. Czasami miałam wrażenie, że sprawia mu radość, że jego ojciec zupełnie nie popiera naszego związku. Tak, Abraxas Malfoy wiedział, że jesteśmy razem. Nakrył nas kiedyś w dość dwuznacznej sytuacji i od tamtego czasu próbował wytłumaczyć Lucjuszowi, że popełnia wielki błąd wiążąc się z kimś takim ja.
- Ile jeszcze pytań mi zadasz, żeby tylko odwlec odpowiedź? – zapytał, wykrzywiając usta w cynicznym uśmiechu. Spojrzałam w jego szare oczy, jak zawsze było chłodne i opanowane.
- Nie sądzisz, że to chore? – wyszeptałam, w końcu czując się na siłach, by mu to powiedzieć. Uniósł brwi do góry, udając zdziwienie.
- Uważasz za chore to, że chcę się ożenić z matką własnego dziecka? Dziwne masz poczucie dewiacji.
Manipulował, ciągle i niezmiennie. Potrafił wszystko obrócić na swoją korzyść i omijać niewygodne fakty, tak jakby w ogóle nie istniały. Do tego był świetnym i przekonującym aktorem. Czasami miałam wrażenie, że nie ma osoby, której nie byłby w stanie przekonać do swoich racji.
- Nie, za chore uważam to, że oboje żyliśmy w sieci kłamstw, a teraz chcesz żebyśmy byli małżeństwem…Do tego oświadczasz mi się kilka godzin po tym, jak się o wszystkim dowiedziałam.
- Marlene – przerwał mi chłodno i uśmiechnął się cynicznie. – Zadam ci tylko jedno pytanie, czy naprawdę sądzisz, że rodzice będą się tobą cierpliwie opiekować? Bo domyślam się, że nikt nie kazał ci ze mną sypiać, więc ryzyko zajścia w ciąże nie było wpisane w powierzone ci zadanie, prawda? Owszem, teoretycznie miałaś wyciągać ode mnie informacje, ale chyba nikt, nie kazał ci się zbliżać do mnie tak bardzo. Zrobiłaś to zupełnie dobrowolnie i oni będą tego świadomi, a kiedy dowiedzą się, że jesteś ze mną w ciąży, będą tobą tak zawiedzeni, że nie sądzę żeby przejęli się twoją sytuacją.
Gdzieś głęboko w duszy, miałam nadzieję, że się myli, że rodzice z całą pewnością by mnie tak nie potraktowali. Kochali przecież nas wszystkich i powtarzali, że rodzina jest najważniejsza. W obecnej jednak sytuacji nie mogłam ryzykować. Nie miałam innego wyjścia, jak powierzyć swój los w ręce Lucjusza, bez względu na to, jak bardzo się nim teraz brzydziłam.
- Dobrze, wyjdę za ciebie – wyszeptałam, czując jak łzy spływają mi po twarzy, a mężczyzna uśmiechnął się triumfalnie.
*W moim opowiadaniu Abraxas żyje i miewa się całkiem nieźle. ;)
___
Na początku chciałabym podziękować za tak pozytywne komentarze po prologiem. Zupełnie się tego nie spodziewałam i nie macie pojęcia jak bardzo byłam zaskoczona. Prawie tak samo jak wczoraj, kiedy przez przypadek moje włosy ufarbowały się na czerwono... xD Dziękuję serdecznie!
Jak widzicie nastąpiła mała zmiana, miałam opisywać wydarzenia sprzed prologu, jednak kiedy zaczęłam to opisywać, to umarłam z... nudów. Postanowiłam nie męczyć ani siebie, ani Was i zmieniłam koncepcję.
Mam nadzieję, że nie zawiodłam Was nazbyt tym rozdziałem. Czytałam i poprawiałam go z milion razy, a im dłużej to robiłam, tym bardziej wydawał mi się beznadziejny, więc stwierdziłam, że przestanę. xD
Rozdział pierwszy dedykuję cudownej, przesympatycznej i genialnie piszącej Liley. ;*
Rozdział pierwszy dedykuję cudownej, przesympatycznej i genialnie piszącej Liley. ;*